Wszyscy będziemy Trumpami
Reportaż z końca Imperium, sprzed telewizora. Wiara w siłę nabywczą dolara już nie wystarcza. Telewizor zawsze.
AMERYKA PIERWSZA, LUDZKOŚĆ OSTATNIA – DEKADENCJA IMPERIUM W CZASACH POLITYCZNEGO ZAPALENIA MÓZGU
Jest poniedziałek. 10 rano. Siedzę na kanapie w stanie półdepresji, w bieliźnie, która widziała lepsze dni, z popielniczką pełną nadwiślańskiego rozczarowania (życiem na marginesie, nawet wtedy, kiedy 300 km ode mnie toczy się najważniejszy konflikt XXI wieku) i kubkiem kawy, który już dawno przeszedł na stronę zimnej wojny. Przede mną laptop – okno na świat albo elektroniczna gilotyna dla rozsądku, zależnie od nastroju.
Na ekranie Donald Trump. Znowu.
Jego twarz, jak plastikowa maska boga wojny z taniego horroru, pluje słowami, które kiedyś uznalibyśmy za obelgę wobec cywilizacji. Dziś to oficjalna linia partii. „America First” – brzmi jak hymn, ale śmierdzi jak slogan z lat trzydziestych. Za nim – flaga, za flagą – tłum. A za tłumem? Już tylko ciemność.
Ale to nie jest tylko telewizyjne show. To manifest. Pieprzony, potężny manifest, który spala wszystko, co liberalne, otwarte i wieloznaczne. Żadnych kompromisów. Żadnych wspólnych wartości. Tylko interes. Tylko „my” i „oni”. Telepie mnie na samą myśl o tym, co by było gdybym na to patrzył w latach 80-tych zeszłego stulecia. Jestem z pokolenia, które nie wyobraża sobie wyrwania się z bagna komunizmu - ruskiego komunizmu - bez tej flagi w tle. Teraz słyszę tylko interes.
I nie chodzi już tylko o Stany. Ta zaraza myślenia rozlewa się po całym zachodnim świecie jak plama oleju po zderzeniu tankowca z rzeczywistością. Węgry, Polska, Włochy – każdy chce być Trumpem. Nawet nie ze względu na idee. Ze względu na skuteczność.
Węgrzy już to przerabiali. Orban poskładał demokrację w origami, wrzucił do słoika z formaliną i postawił na półce z trofeami. Świat się krzywił, ale cicho zazdrościł. Bo to działało. I nikt nie potrafił już powiedzieć, dlaczego to nie powinno działać.
W tym samym czasie USA wycofuje się z umów międzynarodowych jakby były zarażone wirusem równości. Sojusznicy? Śmieszni frajerzy. Wspólna obrona? Tylko jeśli zapłacisz. Demokracja i prawa człowieka? Tylko jeśli nie przeszkadzają w interesach korporacji i eksploatacji.
VIP GOLF CLUB
Zmieniam kanał. Znów Trump. Tym razem mówi o obywatelstwie. Już nie wystarczy urodzić się na ziemi amerykańskiej. Teraz musisz być lojalny. Musisz być obecny. Musisz być częścią czegoś, co bardziej przypomina sektę niż naród. To nie już melting pot – to ekskluzywny klub z selekcją przy wejściu.
Pojęcie „narodu” jest tu kalibrowane jak celownik snajperski. Kiedyś wystarczyło wierzyć w wolność, dziś musisz mieć papiery, dowód wpływów i dobre buty. A jeśli nie – wróg. Zewnętrzny. Wewnętrzny. Te kategorie znowu żyją. Carl Schmitt kiwa głową zza grobu, a Clausewitz otwiera kolejne piwo.
Wszyscy jesteśmy wciągani w ten wir. Nawet ja, palący papierosa o dziewiątej rano i próbujący zrozumieć, czy to jeszcze polityka, czy już religia. Bo nie da się nie zauważyć: Trump to nie przyczyna, to symptom.
Symptom planety (ale czy całej?) zmęczonej złożonością, szukającej prostych odpowiedzi na trudne pytania. Dlaczego nie mam pracy? Bo przyjechał ktoś z zewnątrz. Dlaczego moje życie nie wygląda jak na Instagramie? Bo elity cię okradły. Dlaczego wszystko się rozpada? Bo wróg nie został jeszcze nazwany.
I to właśnie oferuje Trump – wroga. Każdemu. Każdego dnia. Raz to Meksyk, raz Chiny, raz Niemcy, raz dziennikarz z liberalnej telewizji lub minister z europejskiego kraju. Wróg dynamiczny. Wróg mutujący. Wróg, który tłumaczy chaos.
Ale to nie tylko retoryka – to zmiana DNA całej cywilizacji. Z liberalnego uniwersalizmu na twardy, realistyczny nacjonalizm. Z empatii – w transakcję. Z różnorodności – w selekcję.
Co więcej, ten mem polityczny działa już globalnie. Widzimy jego przejawy w Europie, w Ameryce Łacińskiej, w Indiach. Nieważne, czy mówisz po angielsku, czy węgiersku – wszyscy rozumieją to proste przesłanie: „My – oni. Kasa – lojalność. Reszta – wypierdalać.”
To dlatego mówię: wszyscy będziemy Trumpami. Nie dlatego, że staniemy się jak on. Ale dlatego, że jego styl myślenia, jego język, jego podział świata – przenika powietrze jak dym z palonej konstytucji i płonących traktatów, jak dym ze zgliszcz ONZ, NATO, paryskiego porozumienia klimatycznego, WTO i każdej innej umowy, która miała uczynić świat mniej barbarzyńskim. Ten dym nie zna granic – wdziera się do parlamentów, sypialni, newsfeedów, aż przestajesz czuć różnicę między suwerennością a izolacją, między obroną interesów a wojną wszystkich przeciwko wszystkim.
I może właśnie to jest najbardziej przerażające. Trump to nie człowiek. To język. To logika. To wirus, który już nie musi wracać, bo nigdy nie odszedł – zmutował, rozlał się, zagnieździł w systemach, instytucjach, memach, tweetach, w głowach ludzi, którzy nawet nie wiedzą, że myślą jego słowami.
Bo dziś nie chodzi już o programy polityczne, ani o spójne ideologie. Chodzi o emocjonalną geometrię świata, o mapę, którą każdy może narysować odręcznie: tu są nasi, tam są oni. Wszystko inne to mgła, miękkość, zdrada.
I tu wracamy do Carla Schmitta, tego arcykapłana brudnej prawdy o polityce: polityczne nie polega na kompromisie, tylko na rozróżnieniu przyjaciel–wróg. To nie metafora. To mechanizm przetrwania.
W świecie bez wspólnych wartości, bez jasnych struktur i bez zaufania – jedyne, co pozostaje, to wybierać strony. Przyjaciel to ten, kto nie zadaje pytań. Wróg – ten, kto istnieje inaczej. Ten, kto nie pasuje do rytmu. Ten, kto nie kupuje biletu do narracji.
I właśnie dlatego wszyscy będziemy Trumpami. Nie jako wyznawcy, ale jako ofiary logiki, która już nie potrzebuje ideologii – wystarczy jej wróg.
Witajcie w nowej epoce. Gdzie pytanie „kim jesteś?” nie ma znaczenia – dopóki nie odpowiesz: „z kim jesteś?”.