Ja o jednym, Ty o drugim
Dwa języki edukacji, żaden nie słyszy dzieci — czyli pijacki labirynt prac domowych i polskiej szkoły
Debata o zadaniach domowych w polskiej edukacji przypomina spotkanie rodzinne po pięciu piwach i jednym jointcie, kiedy wszyscy krzyczą, a nikt nie wie, kto zaczął. Jedni chcą reformy, drudzy – powrotu do „prawdziwej szkoły”, cokolwiek to znaczy. Emocje gotują się jak woda w gwiżdżącym czajniku z PRL-u, ale nikt nie pyta dzieci, co o tym myślą. Są tylko tłem. Statystyką. Pustym krzesłem w sali nr 12. A szkoła? Szkoła jedzie dalej – jak rozpędzony Jelcz bez hamulców, z nauczycielem przy kierownicy i uczniami na pace, modlącymi się, by nie skończyć w rowie.
Dwa języki edukacji – ujarani z nachlanymi
Wersja Drylowa — to jakby ktoś odpalił „Lekcję wychowawczą” z Barei i próbował ją zmontować z dziennikiem elektronicznym. Nauczyciel to generał od tablicy, a dziecko to rekrut, który nie może wyjść na przerwę, bo jeszcze nie oddał wypracowania o Rejtanie. Prace domowe są jak zadania w Wojsku Polskim: absurdalne, nieprzydatne, ale trzeba je zrobić, bo inaczej będzie wpis do e-dziennika i telefon do mamy. A wszystko to w imię „kształtowania charakteru” i „przygotowania do życia”, które przypomina raczej bieg z tornistrem po węglu.
Wersja Psychodeliczna — sesja autoterapii w sali 7, gdzie na ścianach wiszą aforyzmy Szymborskiej, a dzieci dostają punkty za empatię i umiejętność milczenia. W powietrzu unosi się zapach pokruszonego bursztynu i cytrynowej melisy. Zadania domowe traktowane są jak zamach na dziecięce zen, a testy wywołują egzystencjalny lęk — jak wiersze Herberta na olimpiadzie.
Efekt? Dwie wersje rzeczywistości jak z równoległych wszechświatów. Żadna nie słyszy dziecka. Obie krzyczą w pustkę. Gdzieś w tle dzieciak z ADHD gra w Minecrafta i szepcze: „Co wy odpier…?”
Głos ucznia — jakby ktoś pytał Ducha Świętego o opinię w talk-show
Dzieci są jak duchy – wszyscy o nich mówią, nikt ich nie widzi. W debatach mają rolę statystów, czasem trupa, czasem rekwizytu. Gdyby Jezus wrócił i był w wieku szkolnym, też by go nie zapytali o zdanie. Eksperci mówią za dzieci, ministrowie rysują im przyszłość, której nie chcą.
Głos zabierają ministrowie, eksperci, związkowcy, kuratorzy – wszyscy z tytułami i doświadczeniem, ale żaden z nich nie wraca dziś do domu z plecakiem ważącym osiem kilo. Uczniowie mogliby powiedzieć wiele. Tylko nikt ich nie pyta. Bo wciąż traktujemy ich jak poddanych, nie partnerów. Jak ekran do rzutnika, nie istoty myślące.
I tylko nauczyciele klasowo-mesjanistyczni trzymają się nadziei, że któryś z uczniów za 40 lat powie: „Dziękuję ci, Pani z fizyki, że kazałaś mi rysować ruch jednostajnie przyspieszony o 22:30”.
Fałszywa rama – czyli próba naprawy UFO taśmą klejącą
Ten spór nie ma sensu. To jak kłótnia o to, czy lepiej zasuwać w klapkach po górach, czy w butach narciarskich po plaży. Obie strony pędzą przed siebie, każda w złym kierunku, ale z przekonaniem, że tylko ich mapa jest prawdziwa. Edukacja utknęła w modelu, w którym dziecko to bierna ameba, nauczyciel to frustrat na krawędzi załamania nerwowego, a system to wielka papierowa pieczarka – trująca, ale ozdobna. Nie pytamy o relacje, tylko o wydajność. Nie interesuje nas, kto uczy się z sensem – tylko kto nie sprawia kłopotów.
Sukces to nie średnia 4,86
Zamiast pytać, czy zadania domowe są dobre czy złe, może warto usiąść przy ognisku – dosłownie albo metaforycznie – i po prostu pogadać. Z uczniami. Z nauczycielami. Bez tabel, rankingów i histerii. Z piwem w dłoni, z królikiem szeleszczącym w krzakach i sarną, która patrzy na nas z niepokojem. Może wtedy odkryjemy, że edukacja to nie projekt, tylko wspólnota. I że zadania domowe mogą istnieć – ale tylko wtedy, gdy wynikają z dialogu, nie z biurokratycznego rozkazu.
Stworzymy sobie szkołę nie jako instytucję, ale jako żywy organizm. Szkołę, która wygląda jak trip po grzybkach: bez dzwonków, bez kartek A4, gdzie uczniowie mają więcej do powiedzenia niż szkolna komisja ds. oceniania. Gdzie sukces to nie średnia 4,86, tylko zdolność przeprowadzenia sensownej rozmowy i wymyślenia świata od nowa.
Prawdziwa zmiana przyjdzie, gdy przestaniemy mówić o dzieciach, a zaczniemy mówić z dziećmi. Gdy zamiast kolejnej reformy rzucimy w kąt linijki i plany naprawcze, i zaczniemy słuchać. Szkoła to nie czołg ani świątynia. To przestrzeń – żywa, zmienna, wspólna. A dzieci? Dzieci nie są ani produktem, ani klientem. Są gospodarzem. I może kiedyś, na końcu tej edukacyjnej ścieżki, pełnej zakrętów, królików i zgubionych podręczników, znajdziemy coś, co naprawdę ma sens.
Zadania domowe? Tak, ale tylko jeśli są jak dobre LSD – otwierają drzwi percepcji, a nie wtłaczają w pudełko z makulaturą.