Może nie da się żyć bez wrogów?
Bez społecznie określonego wroga, którego jesteśmy w stanie zniszczyć w razie potrzeby, nie zrozumiemy, co dzieje się we współczesnym świecie.
Ostatnie posunięcia (początek 2025 roku) administracji amerykańskiej to bardzo jasno widoczna realizacja hasła narodowego: America First.
Polityka oparta na interesach narodowych nie jest nowością. Realizm polityczny zawsze zakładał, że państwa dążą przede wszystkim do własnego przetrwania oraz maksymalizacji władzy. Choć obecna strategia Stanów Zjednoczonych jest bardzo wyrazista, to pozostaje ona kolejnym przykładem dobrze znanego nurtu politycznego – jedynego, który przetrwał próbę czasu.
Strategię nowej administracji można uznać za prymitywną, w tym sensie, że identyfikuje interesy państwa w sposób typowy dla polityki sprzed kilkudziesięciu, a nawet kilkuset lat. Pomija przy tym cywilizacyjne lekcje dwóch wielkich wojen światowych, których przyczyną było właśnie krótkowzroczne rozumienie interesów narodowych, analogiczne do hasła America First.
Zmiana logiki wartości w polityce międzynarodowej
Aby właściwie zrozumieć dzisiejszą dynamikę światowej polityki oraz zachodzące zmiany w globalnej umowie społecznej, należy zastanowić się, czy obecne procesy wynikają z nowej logiki myślenia, czy raczej ze zmiany wartości, które przez ostatnie dekady kształtowały szeroko rozumiany Zachód.
Dla polityczno-filozoficznych obserwatorów obecna sytuacja to także impuls do refleksji nad negocjowaniem lub pomijaniem wartości moralnych i zasad współpracy międzynarodowej wobec interesów wielkich mocarstw.
Bezprecedensowe odrzucenie przez USA międzynarodowych umów i próba narzucenia własnej woli dawnym partnerom stają się coraz bardziej widoczne. Interes USA przestał być postrzegany jako zbieżny z interesem całej cywilizacji zachodniej. Wcześniejsza amerykańska polityka łączyła przetrwanie kraju z przetrwaniem całej cywilizacji zachodniej; teraz administracja uznaje, że może osiągnąć swoje cele samodzielnie.
Takie memy kulturowe są obecne (powszechnie?) w ramach myśli zachodniej. Węgrzy – całkiem niedawno – uznali podobny modus operandi za zasadny jakiś czas temu. I chociaż wpływ zmiany polityki węgierskiej nie wstrząsnął tak bardzo Światem zachodnim - nie można powiedzieć, że przeszedł bez echa. Tak naprawdę wielu ludziom zaangażowanym w kształtowanie i dbanie o ład cywilizacji zachodu - cały czas polityka Orbana spędza sen z oczu. Podobne nurty progresywnej samowystarczalności niezależnej od reszty wspólnoty Zachodu pojawiają się w wielu krajach Europy.
Przez dekady Stany Zjednoczone postrzegały swoje bezpieczeństwo jako nierozerwalnie związane z utrzymaniem liberalnego porządku międzynarodowego. Oznaczało to wspieranie sojuszników (np. NATO), promowanie demokracji i wolnego handlu oraz przeciwdziałanie autorytarnym reżimom, takim jak Rosja czy Chiny. Było to zgodne z przekonaniem, że stabilność globalna i przetrwanie "cywilizacji zachodniej" są kluczowe dla amerykańskiego bezpieczeństwa. Obecnie obserwujemy zasadniczą zmianę. Trudno określić czy w warstwie strategicznej czy raczej w egzekucji, ale Świat w oczach administracji USA wydaje się nieco innym wyzwaniem.
Podstawą myślenia przywódcy USA o polityce zagranicznej jest założenie, że słabnąca pozycja tego państwa w świecie wynika z faktu, iż Waszyngton w ostatnich dekadach pozwalał się wykorzystywać zarówno przez partnerów i sojuszników, jak i przez oponentów. Wydaje się, że w tej narracji - świadomie lub nie - zupełnie pomijane są benefity, które Stany czerpią (czerpały?) ze swojej roli.
Konsekwencją tego wydaje się polityka, która zakłada redefinicję przetrwania USA – od roli lidera "cywilizacji zachodniej" do samowystarczalnego mocarstwa dbającego wyłącznie o własne interesy. Jest to wyraźne zerwanie z dotychczasową tradycją amerykańskiej polityki zagranicznej i jednocześnie powrót do twardego realizmu politycznego.
Co ciekawe - zmiany na gruncie polityki zewnętrznej idą w parze z myśleniem o sprawach wewnętrznych. Zmiana w podejściu do polityki migracyjnej oraz zmiana w słownictwie używanym do określania tego, kogo uważa się w USA za godnego miana Amerykanina jest aż nadto widoczna i wskazuje na głęboką zmianę w amerykańskiej koncepcji narodu (oraz w sposobie definiowania przynależności do wspólnoty narodowej). Widać odejście od tradycyjnej wizji narodu amerykańskiego opartego na wartościach na rzecz bardziej ekskluzywnej i - w przypadku tradycyjnych państw powiedzielibyśmy - etnocentrycznej definicji. W przypadku Stanów Zjednoczonych trudno mówić o etnocentryczności. Mechanika jednak jest ta sama.
Od czasów zjednoczenia kolonii, idea narodu amerykańskiego była związana z pewnym zestawem wartości, takich jak wolność, demokracja, równość szans czy otwartość na różnorodność. Bycie Amerykaninem oznaczało akceptację tych zasad, niezależnie od pochodzenia etnicznego czy religijnego. Stany Zjednoczone były postrzegane jako kraj imigrantów – „melting pot”, gdzie różne kultury i grupy etniczne mogły się integrować, pod warunkiem przyjęcia wspólnych wartości.
Odrzucenie status quo przez USA. Wiara w siłę nabywczą dolara już nie wystarcza
Obecnie administracja redefiniuje naród amerykański jako wspólnotę opartą na lojalności wobec państwa oraz fizycznej obecności w jego granicach, a nie na wspólnych wartościach czy ideach. Mamy do czynienia z próbą zniesienia obywatelstwa wynikającego z „prawa ziemi” (birthright citizenship), co uderza w podstawy inkluzywnej definicji narodu. Co więcej - “prawo ziemi” było podstawią pewnego mitu, który pozwalał aspirować wszystkim ludziom na ziemi do czerpania z państwa dobrobytu tak długo, jak byli gotowi je współtworzyć w oparciu o te wartości.
W pewnym sensie to była wcielona w życie najwyższa idea człowieczeństwa. Nieważne, gdzie i jak się urodziłeś. Ważne, dokąd zmierzasz. W tym sensie - Stany Zjednoczone były własnością wszystkich ludzi.
Rewizja ładu światowego
Zarówno w polityce wewnętrznej jak i polityce zewnętrznej Trump odrzuca ideę wspólnoty wartości (np. z sojusznikami NATO) na rzecz lojalności, transakcyjności i ochrony interesów wyłącznie obywateli USA.
Znamienne jest, że równolegle z walką z imigracją - promuje etycznie wątpliwą ideę “złotych wiz” sugerując, że każdy odpowiednio opłacony człowiek może stać się Amerykaninem. Co oznacza, że transakcyjność jako wartość przesuwa się do centrum wartości amerykańskich.
Jest to również przykład napięcia między liberalnym uniwersalizmem a realistycznym nacjonalizmem, które kształtuje współczesną politykę USA.
W budowie nowej wizji państwa i obywatelstwa mamy do czynienia z bardzo silnym pragmatyzmem ekonomicznym. Naród definiowany jest przez wspólne interesy ekonomiczne – np. ochrona miejsc pracy w USA czy promowanie amerykańskich przedsiębiorstw. To podejście wzmacnia podział na „my” (przedsiębiorcy lub pracownicy w USA) i „oni” (zagraniczne firmy lub imigranci konkurujący o te same zasoby). Przyjaciele i wrogowie. Carl Schmitt pisał o politycznej konieczności rozróżnienia między „przyjacielem” a „wrogiem”. Trump zdaje się stosować tę logikę, definiując naród przez kontrast z tymi, którzy są postrzegani jako zagrożenie – zarówno wewnętrzne (imigranci, krytycy polityczni), jak i zewnętrzne (Chiny, Rosja w kontekście gospodarczym). Co ciekawe - kategoria wroga rozszerza się na każdego, kto nie wyznaje idei America First (także niedawnych sojuszników).
Wszyscy będziemy Trumpami
Co zaskakujące - wyznawców idei America First znajdujemy na całym Świecie - nawet wśród ludzi, którzy nie posiadają obywatelstwa USA i nawet się o takowe nie ubiegają. Jest jednak pewien schemat pojęciowy, który radzi sobie z tą ciekawostką. Schemat, w którym przywracamy pojęcie wroga, nieco już zapomniane w kręgu cywilizacji Zachodu.
W czasach przesilenia, gdy liberalna demokracja Zachodu zmaga się z konsekwencjami (negatywne zawsze przykrywają pozytywne) otwartości i inkluzywności, nie ma miejsca na neutralność, do której tak bardzo jesteśmy przywiązani. Wszyscy zmęczeni i zagubieni w obecnej debacie publicznej mogą znaleźć wsparcie w rozróżnieniach Carla von Clausewitza (traktującego wojnę jako kontynuację polityki) oraz Carla Schmidta. Kluczowe jest jedno rozróżnienie: przyjaciel - wróg. Bez społecznie określonego wroga, którego jesteśmy w stanie zniszczyć w razie potrzeby (np. broniąc swojej ziemi czy stylu życia), nie zrozumiemy, co dzieje się we współczesnym świecie. W tym, w którym nasza zachodnia codzienność dźwiga nie-zachodnie, narzucane z zewnątrz, ciężary. Jeżeli nie będziemy w stanie nazwać wroga, nie zrozumiemy (a nawet jeśli, coś zrozumiemy to nie wytworzymy motywacji do obrony) propagandy, algorytmizacji życia ani ogromnych pieniędzy, które zmieniają fundamenty naszych wartości. I to - lepiej niż ktokolwiek inny - wykorzystuje Trump i jemu podobni radykałowie.
Redefinicja koncepcji narodu amerykańskiego przez Trumpa opiera się na lojalności wobec państwa, obywatelstwie i fizycznej obecności; ale także na wykluczającej retoryce i pragmatyzmie ekonomicznym. Jest to wyraźne zerwanie z tradycją liberalną na rzecz nacjonalistycznego realizmu. Radykalnie i może krótkowzrocznie, ale pamiętajmy, że to, jak w tej chwili postrzegamy posunięcia administracji Stanów Zjednoczonych - we właściwy kontekst włożymy dopiero za jakiś czas.
Donald Trump wydaje się być zarówno produktem swoich czasów, jak i iskrą zapalającą zmiany społeczne. Jego polityka i retoryka są odpowiedzią na głębokie przemiany społeczne i ekonomiczne, które kształtowały USA (i nie tylko) przez ostatnie dekady, ale jednocześnie przyspieszają procesy polaryzacji i redefinicji tożsamości narodowej (a może nawet tożsamości Zachodu).
Gniew społeczny wobec elit politycznych, globalizacji i nierówności ekonomicznych (ale też trudnych intelektualnie i skomplikowanych konstrukcji społecznych) jest świetnym gruntem do uprawiania retoryki “my-oni”.
Ograniczenie imigracji zawsze wydaje się łatwą drogą do zmniejszenia nierówności społecznych, zwłaszcza przy wykorzystywaniu marginalizowanych grup społecznych. W tym wypadku skuteczność walki z migracją nie musi być powiązana z faktycznymi zmianami demograficznymi ale jedynie z nazwaniem wroga. Być może Chiny i Rosja jako główny wróg narracji nie spełniały swojego retorycznego zadania. Stąd mamy migrantów, byłych sojuszników, progresywną część kultury. Dziwny zestaw - jeśli chcemy zrozumieć wartości, które stoją za tą zmianą. Nie tak dziwny, jeśli uznamy, że szukamy wroga, który nada nam dynamiki…
W tej retoryce chodzi o nie chodzi już o nazwanie problemów średniej klasy Zachodu, ale o obronę przed zagrożeniem, które podważa fundamenty tożsamości narodowej i kulturowej. W retoryce Trumpa i podobnych mu liderów politycznych nie chodzi już o rzetelną analizę społecznych i ekonomicznych problemów, lecz o mobilizację mas wokół wspólnego strachu i poczucia zagrożenia. W ten sposób polityka przestaje być domeną dyskusji i kompromisów, a staje się walką o przetrwanie własnego stylu życia, wartości i tożsamości.
W tym kontekście “wszyscy będziemy Trumpami” oznacza nie tyle przejęcie konkretnych poglądów politycznych, ile poddanie się logice wojny kulturowej i myślenia w kategoriach przyjaciel-wróg. To znak naszych czasów, gdy coraz więcej ludzi, zmęczonych niepewnością i poczuciem chaosu, szuka prostych odpowiedzi i silnych liderów, gotowych bronić ich przed domniemanym zagrożeniem, nawet jeśli ceną za to jest radykalizacja i dalsza polaryzacja społeczna.