Puddle-Gate, czyli długie spodnie i krótkowzroczność Zachodu
The Clash śpiewali "Lost in the Supermarket". Tam właśnie jesteśmy. Nie zgubieni w historii. Zgubieni wśród nowych kolekcji i limitowanych edycji.
Obudziłem się zmęczony. Bardziej niż kiedy się kładłem. Ostatnio tak mam. Niby śpię, ale jakby ktoś nocą przepuszczał mnie przez pralkę myśli i lęków na programie wirowania. Kawa była słaba, a niebo za oknem miało ten odcień szarości, który nie zwiastuje nic dobrego. Nie wiedziałem, skąd ten niepokój, ale już od rana czułem, że coś mnie drapie od środka.
Nie sprawdziłem rano żadnych wiadomości. Ostatnio tak mam. Zrezygnowałem z codziennej porcji katastrof i głupoty. To był wybór sanitarny – zbliżałem się nie do depresji, ale do tej drugiej granicy. Ostatecznej. Mimo to, nawet bez informacji, stres i tak mnie dopadał. Wnikał przez skórę. Zasysał się jak dym z papierosa, którego nikt nie zapalił.
W południe walczyłem z tym napięciem na stacji benzynowej, gdzie próbowałem kupić tylko kawę. Tylko kawę, ale wyszedłem z batonikiem, gazetą, propozycją hot-doga i reklamą kredytu konsumpcyjnego. Brakowało tylko apteczki z marihuaną medyczną – akurat tego mi było trzeba. Zaproponowałem sprzedawcy, że skoro Prince Polo jest dziś w promocji dwa za jeden, to może dorzuci drugie wino gratis. Nie zrozumiał żartu. Nie był w moim typie, więc darowałem mu ten brak poczucia humoru.
Na wyjściu rzuciłem coś w stronę drzwi – tyradę o ślepcach, orkiestrze na Titanicu i dekadencji fin de siècle'u. Potem zganiłem się w myślach – każda epoka myśli, że jest ostatnia. To nie nowość. Tak myśleli też ci, którzy w 1899 siedzieli w kawiarniach i dyskutowali o końcu świata, a potem przyszła pierwsza wojna, potem druga, potem atom i internet. Nikt nie zniknął. Wszyscy jakoś przeżyli.
Siedziałem potem z notatnikiem i próbowałem rozgryźć ten fenomen: czy końce świata zdarzają się tylko na przełomach wieków? Czy nasza epoka – która miała umrzeć z powodu pluskwy milenijnej – wciąż ma prawo żyć jakby koniec miał przyjść jutro? Czy świat, który nie zginął, tylko się zawiesił, może dalej funkcjonować w stanie ciągłego oczekiwania na katastrofę?
I wtedy zobaczyłem na głównej stronie New York Timesa: Are My Pants Really Supposed to Drag on the Ground? I mnie oświeciło. Ostatnio tak mam. Najważniejszy temat dnia: jak chodzić, żeby nie pobrudzić spodni, które zaprojektowano po to, by szurały po brudnym chodniku.
Cytuję: "Long puddling pants are everywhere this season. Here’s how to wear them without ruining them."
To nie jest The Onion. To nie satyra. To New York Times. Ten sam, który kiedyś pisał o Wietnamie i Watergate. Teraz pisze o błocie jako egzystencjalnym problemie klasy średniej.
Społeczeństwo infantylne nie musi być dziecinne. Nie musi nosić śliniaków ani pluszaków. Wystarczy, że uzna za dramat fakt, że spodnie za półtora tysiąca mogą się pobrudzić, kiedy dotkną ziemi. Infantylizm to stan, w którym forma zastępuje treść, a troska o szew staje się ważniejsza niż wojna, głód, czy katastrofa klimatyczna.
To, co Marks nazywał fetyszyzmem towarowym, dziś wygląda jak filmik na TikToku o tym, jak zwinąć nogawkę, żeby nie dotknęła asfaltu. W świecie miękkiego luksusu jedyną twardą rzeczą zostaje beton. Beton, który zagraża estetyce.
The Clash śpiewali kiedyś "Lost in the Supermarket". Tam właśnie jesteśmy. Nie zgubieni w historii. Zgubieni wśród nowych kolekcji i limitowanych edycji. Kultura nadmiaru zmieniła się w kulturę opieki (mokry sen lewicowych aktywistów?) – ale nie nad innymi lecz nad naszymi ubraniami.
I może właśnie dlatego czuję się zmęczony jeszcze zanim zasnę. Bo nawet jeśli nie czytam newsów, one czytają mnie. Nawet jeśli nie uczestniczę, to i tak jestem wpisany w kod kultury, w której błoto to problem, a nie środowisko życia. I w której długość nogawki mówi więcej o stanie cywilizacji niż niejedno expose premiera.
Nie wiem już, czy śmiać się, czy rzygać na widok tego spektaklu cywilizacyjnego. Może po prostu powinienem założyć te idiotycznie długie spodnie, wyjść z domu i szurać nimi po kałużach jak jakiś rozpędzony Zenek z TikToka. Niech się pobrudzą, niech nasiąkną miejskim gównem, które udaje design. Może wtedy wreszcie poczuję, że jeszcze żyję, że coś drapie, że nie jestem tylko odbiornikiem bełkotu. A może się wywalę, poślizgnę na błocie tej epoki i będzie po problemie. Przynajmniej godnie, z błotem na nogawkach i pogardą w oczach.